Przedstaw się.
Nazywam się Tymoteusz. Jestem nikim. Ale studiuje filologię.
I trochę aktorstwo. Znaczy <trochę>. Nie można studiować trochę [śmiech].
Po prostu: studiuję aktorstwo.
Opowiedz coś więcej o
nim.
Zależy, co konkretnie masz na myśli. Właściwie rzecz biorąc,
dużo można o tym powiedzieć. Zależy, na jakim konkretnie aspekcie się skupimy,
bo jest ich naprawdę wiele. Pierwsza rzecz, którą warto zauważyć, to to, że
aktorzy to naprawdę specyficzni ludzie. W żadnym stopniu nie ujmuję wiedzy, umiejętności
czy braku praktyki, aczkolwiek niemalże każdy wykładowca, z którym się
spotkałem jest w mniejszym lub większym stopniu ekscentrykiem.
Na przykład?
Rafał, reżyser jednego z naszych egzaminów w formie
spektaklu miał w zwyczaju tak bardzo emocjonować się kiedy graliśmy, że
wchodzenie z wrażenia na parapety czy stoły , a czasem nawet z nich spadanie nie
było dla niego niczym nadzwyczajnym. Jest też Mateusz, którego przezwaliśmy
człowiekiem – dygresją. To jest taka osoba, która opowie Ci o tym, że zna Stinga
i wciągał kreskę z dupy Naomi Campbell. Oczywiście mocno hiperbolizuję, ale nie
da się ukryć, że słuchając jego opowieści można odnieść wrażenie, że wszystko
to, o czym opowiada jest podkoloryzowane. Jednak za każdym razem słucha się
tego z ogromnym zainteresowaniem.
Czy takie
„wyolbrzymiające” podejście do życia jest często obecne u studentów?
To jest trafne pytanie, dlatego że nierzadko można odnieść
takie wrażenie. Często mówi się o tym, że aktorzy „grają” również w codziennym
życiu. Im dłużej się kręcę w tym środowisku, tym więcej widzę zachowań
potwierdzających tę teorię. Dla przykładu, sporo studentów stara się „kreować”
swój obraz; widzisz, że próbują być tacy a tacy, ale gdy pogadasz z nimi twarzą
w twarz, zdarza się, że okazują się być zupełnie inni. Każdy z nas jest w jakiś
sposób inny, w zależności od tego z kim w danej chwili jest. Ale mam takie
odczucie, że wśród studentów aktorstwa bywa to mało subtelne.
Czyli oni chcą, żeby
widać było tę zmianę osobowości?
Nie wydaje mi się; powiedziałbym, że bardzo mocno chcą
podkreślić tę osobowość, którą tworzą. Nie jest to tak płynne, jak w życiu codziennym,
gdy dla kolegi starasz się być po prostu miły, a dla wykładowcy kreujesz się na
„ogarniętego” studenta. Zdaje się, że ich model opiera się na przejaskrawieniu
paru konkretnych cech, podczas gdy normalne zmiany są w zasadzie subtelne i
wzajemnie się przenikają. Tutaj tak nie jest, tu następują „skoki” pomiędzy
osobowościami.
Czy odebrałbyś to
jako objaw fałszu, żeby się np. przypodobać?
Nie sądzę, z resztą nie chciałbym ich jakoś oceniać,
ponieważ nie wiem, co im tak naprawdę w głowie siedzi. Zmieńmy temat, bo czuję,
że zaczynamy już orać ugór. [śmiech]
Czy czerpiesz jakieś
dodatkowe korzyści z studiowania dwóch kierunków?
Jedynymi korzyściami, jakie można podać to brak wolnego czasu,
czy trudności w zorganizowaniu się. Czasami po prostu przychodzisz do domu i
padasz na twarz. Jedne studia [filologia polska] potrafią mnie wymęczyć
intelektualnie, natomiast aktorstwo męczy zarówno fizycznie, jak i emocjonalnie;
zależy od tego, co się gra.
Co masz na myśli?
Wszystko zależy od sposobu grania. „Styl techniczny”, jak
osobiście go nazywam, oparty jest głównie na formie, sposobie mówienia,
poruszania się, tempie, akcentach. Jest mocno matematyczny oraz mało absorbujący
emocjonalnie. Natomiast ten drugi, chyba wolę go nie nazywać, jest znacznie bardziej angażujący, jeśli
chodzi o sferę fizyczną, ale również psychiczną.
Mówisz o
improwizacji.
Ale nie do końca. Równie dobrze można improwizować w
„technicznym”, ale w tym drugim jest o wiele więcej możliwości pójścia drogą
trochę inną, niż się pierwotnie zakładało. Widzisz, teraz rozmawiamy i ja się
otwieram jak książka, i tę metaforę można również zastosować do grania. Z tą
różnicą, że teraz jestem książką położoną na stole, którą się po prostu czyta.
Natomiast na scenie jestem tą samą książką otwartą tak szeroko, że okładki się
stykają z tyłu. Robi się taki śmieszny „cóś”, w którym z każdej strony widać
treść, ale nie jest tak łatwo ją przeczytać. Widzisz, że ta książka pęka w
szwach – podobnie jest z aktorem.
Zmęczenie fizyczne –
skąd się to bierze?
Przeważnie z tego, że aby uruchomić te mocno emocjonalne
sceny, trzeba przeprowadzić rozgrzewkę. Gdy stosujemy „styl techniczny”, jest
ona mniej wyczerpująca. Mamy się porozciągać, rozruszać i rozgrzać aparat mowy.
I to właściwie tyle. Jeśli chodzi o drugi sposób, to zaczynamy chociażby od
mocnego tańczenia przez paręnaście minut, gdzie już po tym masz dość, a to
dopiero początek. Następnie stajemy, każdy z nas wybiera kawałek sali i
„zamyka” się w sobie, po to, żeby zastanowić się, kim jest, co robi, co czuje i
jak to przeżywa. Tworzy postać i jej monolog wewnętrzny.
Potem dochodzi do scenicznej immersji - zapadasz się w
wykreowaną rzeczywistość. Gdy już w niej jesteś, reżyser nie ingeruje w
interakcję pomiędzy aktorami. Kiedy czujesz, że masz to już wszystko
poukładane, to po prostu grasz. Ale dalej gdzieś tam z tyłu głowy jest mały
kawałek świadomości, który obserwuje, co się dzieje dookoła. I widzi on jakby
nakręcane zabawki, które powoli budzą się do życia i zaczynają wchodzić ze sobą
we wspomnianą interakcję, tworząc tzw. etiudę.
Czym ona jest?
Jest to samodzielna scena, która służy głównie szlifowaniu
warsztatu aktorskiego. Jest różnica między nią a zwykłymi ćwiczeniami. Głównie
taka, że można ją bez problemu wystawić. Etiudę Czyściec graliśmy chyba 40 minut. Chyba, bo aktor kompletnie traci
poczucie czasu, ponieważ w tym momencie świat poza sceną przestaje istnieć.
Jesteś tylko Ty i to, co grasz.
A gdy „wychodzisz” ze
sceny, co czujesz?
Przypomina to półsen, znaczy już nie śpisz, ale nie do końca
jesteś na jawie. Chwila dezorientacji, taka jak po ciężkim wysiłku, gdy jeszcze
nie wierzysz w zastaną rzeczywistość. A fizycznie, to jak po maratonie.
Zmęczony i tyle. Ale najciekawsza jest metamorfoza aktorów – wyszli ze sceny,
ale ona nie wyszła z nich. Spoceni, zmęczeni, z rozmytym makijażem, a nawet
czasem z oczami spuchniętymi od granego płaczu. Ale nie widać satysfakcji po
nich – jest to bardziej apatia, jakby spłacali wtedy jakiś „dług emocjonalny”.
Wyprani z uczuć, życia, wszystkiego – jak zombie.
A jak to wygląda, gdy
wystawiacie coś przed publicznością?
To zupełnie inna magia, można powiedzieć. Do tego dochodzi
przede wszystkim wielki stres. Jest ogromna mobilizacja; jak na improwizacji
coś pójdzie nie tak, to dalej da się z tego wyjść. Ale gdy masz dokładnie
wszystko zaplanowane, to już nie możesz popełnić błędu. I chociaż na zewnątrz
wyglądasz normalnie, to w środku panika sieje spustoszenie. Ale po spektaklu,
to wtedy się czujesz niesamowicie.
Pomimo wyzucia fizycznego i emocjonalnego, to czujesz się,
jakbyś mógł zagrać kolejne dwie sztuki. Jesteś
tak nakręcony tym wszystkim, że odczuwasz euforię, rozpiera Cię. I okazją do
wykorzystania tej energii jest po prostu zabawa z ekipą, która brała też w tym
udział. I dopiero następnego dnia przychodzi kac, w obu formach. Ale zawsze
warto. [śmiech]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz