poniedziałek, 20 lutego 2017

Po co się wysilać? - Większe zyski dla wytwórni

Dzisiejsze czasy obfitują w uczucie deja vu. Spotykamy się z reliktami przeszłości, twarzami ludzi, którzy już odnieśli kiedyś ogromny sukces, nierzadko dinozaurami wciąż usiłującymi znaleźć swoje miejsce w czasach obecnych. Jest to szczególnie widoczne w dzisiejszej muzyce – chociażby Paul McCartney nagrywający utwór z Kanye Westem.



Ale bardziej chciałem się w tym tekście skupić na dziedzinie filmu i działaniach wielkich wytwórni odkopujących motywy już dawno doskonale oddane, a dlatego reaktywowane, by osiągnąć większy zysk. Zaraz ktoś może się odezwać, że przecież te produkcje dalej trzymają dobry poziom. Jest to prawda, lecz nie zmienia to faktu, że same w sobie są zaprojektowane, by generować jak najmniejsze ryzyko.

Niedawno ogromną falę niechęci musiała przyjąć telewizja internetowa Netflix. Główną przyczyną tego zamieszania był zwiastun serialu opartego na filmie sprzed paru lat – Dear White People. Sam oryginał ośmieszał rasowe uprzedzenia, zarówno od strony Afroamerykanów, jak i białych mieszkańców Stanów. Problem polegał na tym, że w przeciągu paru ostatnich lat fala rasizmu w stronę białych dość mocno opanowała media (polecam obejrzeć filmiki kanału Buzzfeed) i twórcy serialu planowali na niej wypłynąć na szersze wody. W tym celu wyrzucili z zamysłu fabularnego jakiekolwiek równouprawnienie rasowe, stawiając białych jako słabych i niezdecydowanych głuptasów. Zwiastun został przez społeczność zmieszany z błotem, pomimo wielokrotnej interwencji Netflixa usuwającego negatywne komentarze.


Warto wspomnieć więcej o netflixowym „odgrzewaniu kotletów”; oprócz wyżej wspomnianego miniserialu mamy już do czynienia z telewizyjną wersją Serii Niefortunnych Zdarzeń, wkrótce zawita Taken wraz z kolejnymi produkcjami przygotowanymi na mniejszy format. Wcześniej już się spotkaliśmy z dobrymi przedstawicielami tego nowego gatunku, ale zatrważający wzrost ich ilości sprawia, że z coraz mniejszym entuzjazmem, a większym dystansem podchodzę do nich.

Ciekawym rozwiązaniem na „dojenie” marki zdaje się być długodystansowa polityka Disneya. Oprócz Marvel Cinematic Universe wytwórnia planuje wydawać aktorskie wersje bajek, które znów były oparte na książkach, baśniach czy podaniach. Już miały premierę chociażby Księga Dżungli i Tarzan (zgnieciony przez krytyków), a za rogiem czai się Piękna i Bestia i Mulan. Filmy oparte na nostalgii do bajek z dzieciństwa, a uzupełnione o znanych aktorów i przepiękne efekty specjalne. Poza tym jednak nic nowego nie wnoszą do historii kinematografii; kompletnie puste i wtórne.


Ta ucieczka od ryzyka jest również obecna w samej muzyce komponowanej do filmów. Pojawiło się zjawisko nazwane Temp music. Jest to muzyka z innego filmu wklejona do nowego, który jest w trakcie produkcji. Ma ona oddać klimat sceny i zamysł reżysera, który to kompozytor musi odtworzyć. Zdarza się jednak, że są to utwory przepisywane niemal nuta w nutę lub wykorzystujące pewne rozwiązania tak nagminne, że nie jesteśmy w stanie przypisać im jakichkolwiek cech odróżniających do innych utworów. Więcej o tym pod tym (anglojęzycznym) filmikiem.

W końcu też dochodzimy do pytania: gdzie szukać czegoś bogatszego w treść i bardziej ryzykownego? Odpowiedź jest prosta; w 90% przypadków na pewno nie w multipleksie. Kina studyjne obfitują w świetne, mniej znane pozycje, a które faktycznie mają większość artystyczną. Dlatego zachęcam do częstszego ich odwiedzania i czasem postawienie na nieznany nam film, aby sprawić sobie miłą niespodziankę. A przynajmniej niespodziankę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz