Dowiedziałem się o tym filmie przypadkiem. Najpierw
zobaczyłem temat na forum dyskusyjnym z czwórką w nazwie; potem, zainteresowany,
zerknąłem na Filmweb i zobaczyłem niezwykle ciekawe zjawisko - całkowicie
odmienne zdania oficjalnych recenzentów i „szarych” użytkowników (w tym moich
znajomych). I o ile krytycy wysoko go oceniali, o tyle całościowa ocena zeszła
poniżej pięciu gwiazdek. Jest to niska ocena, zważywszy na wypaczony system
oceniania w mediach, gdzie film 6/10 uchodzi już za niewart zainteresowania.
Ale nie o tym.
Spring Breakers to
„ruchomy obrazek” z 2012 roku, według scenariusza i reżyserii Harmony Korine’a.
Postaci ciekawej, bo m.in. przyjaciela grupy rockowej Sonic Youth czy słynnego
Wernera Herzoga. Korine dał o sobie znać jako ambitny twórca kina niezależnego,
podążając manifestem Dogma 95 duńskiej awangardy, do której należał chociażby
Lars von Trier. Sam film zaś został nominowany do weneckich Złotych Lwów oraz wygrał
nagrodę specjalną Future Film Festival Digital Award. Zdobył również nominację
za zdjęcia, za które był odpowiedzialny Benoît Debie.
W obsadzie rej wiedzie kapitalny James Franco, który wciela się
w postać Aliena; wystylizowany na gangstera, z warkoczykami i grillem na
zębach. Oprócz niego ważną rolę męską dźwiga raper Gucci Mane jako Archie,
rywal Aliena. Ale główną strukturę buduje w zasadzie kwartet aktorek: znane z
disneyowskich produkcji Selena Gomez i Vanessa Hudgens, żona reżysera Rachel
Korine i Ashley Benson.
O czym więc opowiada Spring
Breakers? W skrócie – o grupie przyjaciółek, które schodzą na drogę
przestępstwa, by zdobyć pieniądze na ferie wiosenne, głęboko zakorzenione w
amerykańskiej kulturze. Wtedy to studenci wyjeżdżają, by oddać się kompletnemu
szaleństwu. I to samo dzieje się w filmie – jednak gdy dochodzi do (zdaje się)
apogeum zabawy, wkracza policja. I mogłoby się to skończyć już tutaj jako
krótka przypowieść z moralizatorskim końcem. Na szczęście jest to fałszywy
trop; deus ex machina ratuje
bohaterki, które trafiają w objęcia Aliena. Kilka razy mamy w filmie do
czynienia z sytuacją, gdzie myślimy, że fabuła, wedle wykresu narracyjnego,
powinna po kryzysie przejść do apogeum i do rozwiązania wątku. Tutaj pojawia
się to wielokrotnie, a reżyser igra z widzem, wyciągając go z utartego
schematu.
Korine odwołuje się nawet do Hitchcocka i Psychozy – z początku poszlaki wskazują
na to, że główną bohaterką jest Faith, zadeklarowana chrześcijanka i najbardziej
oporna w drodze do rozpusty. W 1/3 filmu znika jednak, co wprowadza dodatkowy
zamęt w głowie widza. Podobna sytuacja wynikła przecież w serialowej Grze o Tron, co do tego stopnia to
rozwścieczyło publikę, że twórcy dostawali listy z pogróżkami, by zmienić tok
fabuły i przywrócić postać Neda Starka.
Ale nie jest to jedyna wskazówka, którą nam daje reżyser, abyśmy
nie traktowali jego filmu szablonowo. Bo chociaż wizualnie i poprzez dialogi Spring Breakers zdaje się być kolejnym American Pie w połączeniu z filmem
akcji, to te momenty są jawnie wzięte w nawias ironii. Automatyczne sekretarki
do matek bohaterek pełne podniosłych fraz typu „Zmieniłam się, odnalazłam
siebie”, wielokrotne przemówienia, gdzie dziewczyny mówią, że ten stan
imprezowy mógłby trwać wieczność - innymi słowy – farmazony, którymi
amerykańskie filmy karmią nas jak paszą. Korine obnaża ich odrealnienie i
wtórność, osadzając je w równie odrealnionej i wtórnej rzeczywistości Spring Breakers. O tej onirycznej
otoczce świadczy także niechronologiczny układ scen, ich powtarzanie oraz
kilkukrotnie wymawiane od nowa dialogi.
Swoją cegiełkę dokładają zdjęcia i muzyka. Sama scena
otwierająca (czyli jeden z ważniejszych momentów filmu) to kolaż scen zabawy na
plaży – chociaż jest to określenie łagodne, bo dochodzi do istnej eksplozji
hedonizmu – nagie kobiece ciała, alkohol i głośna, mainstreamowa muzyka. Z drugiej strony mamy kiczowate obrazki rodem
z filmów motywacyjnych, gdzie piękne twarze przyglądają się zachodzącemu
czerwonemu słońcu. Wydaje się to być pełne znaczenia. Do momentu, gdy postacie
otwierają usta, a z nich wydobywa się niewiele znaczący szum wspomnianych
wcześniej pustych frazesów. Widzimy też sekwencje stylizowane na współczesne teledyski
wykonawców popowych i hip-hopowych. Hedonizm prawie wylewa się z ekranu.
Z głośników natomiast dobywa się muzyka Skrillexa, czyli
wykonawcy też niegdyś „zaszufladkowanego”. Tutaj jednak wydobywa się jego
głębsze zrozumienie gatunkowe; oprócz popularnego dla 2012 roku dubstepu
jesteśmy raczeni świetnym ambientem
czy post-rockowymi gitarami, które idealnie się wpisują w oniryczną otoczkę
filmu.
Apokalipsa kojarzy nam się z końcem świata, jednak jest to
niewłaściwy trop, ukształtowany przez popkulturę. Właściwie powinniśmy rozumieć
apokalipsę jako objawienie, czyli nowe, odkrywcze spojrzenie na jakieś prawdy.
Kicz natomiast, to dzieło, którego wartość artystyczna jest mała, nisko
oceniana. I Korine objawia go nam w swoim filmie. Pokazuje jak tego typu estetyka
szkodzi na umysł człowieka. Bo widz tylko patrzy, zamiast obserwować i
rozumieć. Unika głębszych przemyśleń, powiela to, co jest mu przedstawione.
Pytanie, czy ocena tego filmu jest efektem takiego samego zjawiska.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz