sobota, 4 listopada 2017

Apokalipsa kiczu - "Spring Breakers"

Dowiedziałem się o tym filmie przypadkiem. Najpierw zobaczyłem temat na forum dyskusyjnym z czwórką w nazwie; potem, zainteresowany, zerknąłem na Filmweb i zobaczyłem niezwykle ciekawe zjawisko - całkowicie odmienne zdania oficjalnych recenzentów i „szarych” użytkowników (w tym moich znajomych). I o ile krytycy wysoko go oceniali, o tyle całościowa ocena zeszła poniżej pięciu gwiazdek. Jest to niska ocena, zważywszy na wypaczony system oceniania w mediach, gdzie film 6/10 uchodzi już za niewart zainteresowania. Ale nie o tym.
Spring Breakers to „ruchomy obrazek” z 2012 roku, według scenariusza i reżyserii Harmony Korine’a. Postaci ciekawej, bo m.in. przyjaciela grupy rockowej Sonic Youth czy słynnego Wernera Herzoga. Korine dał o sobie znać jako ambitny twórca kina niezależnego, podążając manifestem Dogma 95 duńskiej awangardy, do której należał chociażby Lars von Trier. Sam film zaś został nominowany do weneckich Złotych Lwów oraz wygrał nagrodę specjalną Future Film Festival Digital Award. Zdobył również nominację za zdjęcia, za które był odpowiedzialny Benoît Debie.
W obsadzie rej wiedzie kapitalny James Franco, który wciela się w postać Aliena; wystylizowany na gangstera, z warkoczykami i grillem na zębach. Oprócz niego ważną rolę męską dźwiga raper Gucci Mane jako Archie, rywal Aliena. Ale główną strukturę buduje w zasadzie kwartet aktorek: znane z disneyowskich produkcji Selena Gomez i Vanessa Hudgens, żona reżysera Rachel Korine i Ashley Benson.
O czym więc opowiada Spring Breakers? W skrócie – o grupie przyjaciółek, które schodzą na drogę przestępstwa, by zdobyć pieniądze na ferie wiosenne, głęboko zakorzenione w amerykańskiej kulturze. Wtedy to studenci wyjeżdżają, by oddać się kompletnemu szaleństwu. I to samo dzieje się w filmie – jednak gdy dochodzi do (zdaje się) apogeum zabawy, wkracza policja. I mogłoby się to skończyć już tutaj jako krótka przypowieść z moralizatorskim końcem. Na szczęście jest to fałszywy trop; deus ex machina ratuje bohaterki, które trafiają w objęcia Aliena. Kilka razy mamy w filmie do czynienia z sytuacją, gdzie myślimy, że fabuła, wedle wykresu narracyjnego, powinna po kryzysie przejść do apogeum i do rozwiązania wątku. Tutaj pojawia się to wielokrotnie, a reżyser igra z widzem, wyciągając go z utartego schematu.
Korine odwołuje się nawet do Hitchcocka i Psychozy – z początku poszlaki wskazują na to, że główną bohaterką jest Faith, zadeklarowana chrześcijanka i najbardziej oporna w drodze do rozpusty. W 1/3 filmu znika jednak, co wprowadza dodatkowy zamęt w głowie widza. Podobna sytuacja wynikła przecież w serialowej Grze o Tron, co do tego stopnia to rozwścieczyło publikę, że twórcy dostawali listy z pogróżkami, by zmienić tok fabuły i przywrócić postać Neda Starka.
Ale nie jest to jedyna wskazówka, którą nam daje reżyser, abyśmy nie traktowali jego filmu szablonowo. Bo chociaż wizualnie i poprzez dialogi Spring Breakers zdaje się być kolejnym American Pie w połączeniu z filmem akcji, to te momenty są jawnie wzięte w nawias ironii. Automatyczne sekretarki do matek bohaterek pełne podniosłych fraz typu „Zmieniłam się, odnalazłam siebie”, wielokrotne przemówienia, gdzie dziewczyny mówią, że ten stan imprezowy mógłby trwać wieczność - innymi słowy – farmazony, którymi amerykańskie filmy karmią nas jak paszą. Korine obnaża ich odrealnienie i wtórność, osadzając je w równie odrealnionej i wtórnej rzeczywistości Spring Breakers. O tej onirycznej otoczce świadczy także niechronologiczny układ scen, ich powtarzanie oraz kilkukrotnie wymawiane od nowa dialogi.
Swoją cegiełkę dokładają zdjęcia i muzyka. Sama scena otwierająca (czyli jeden z ważniejszych momentów filmu) to kolaż scen zabawy na plaży – chociaż jest to określenie łagodne, bo dochodzi do istnej eksplozji hedonizmu – nagie kobiece ciała, alkohol i głośna, mainstreamowa muzyka. Z drugiej strony mamy kiczowate obrazki rodem z filmów motywacyjnych, gdzie piękne twarze przyglądają się zachodzącemu czerwonemu słońcu. Wydaje się to być pełne znaczenia. Do momentu, gdy postacie otwierają usta, a z nich wydobywa się niewiele znaczący szum wspomnianych wcześniej pustych frazesów. Widzimy też sekwencje stylizowane na współczesne teledyski wykonawców popowych i hip-hopowych. Hedonizm prawie wylewa się z ekranu.
Z głośników natomiast dobywa się muzyka Skrillexa, czyli wykonawcy też niegdyś „zaszufladkowanego”. Tutaj jednak wydobywa się jego głębsze zrozumienie gatunkowe; oprócz popularnego dla 2012 roku dubstepu jesteśmy raczeni świetnym ambientem czy post-rockowymi gitarami, które idealnie się wpisują w oniryczną otoczkę filmu.
Apokalipsa kojarzy nam się z końcem świata, jednak jest to niewłaściwy trop, ukształtowany przez popkulturę. Właściwie powinniśmy rozumieć apokalipsę jako objawienie, czyli nowe, odkrywcze spojrzenie na jakieś prawdy. Kicz natomiast, to dzieło, którego wartość artystyczna jest mała, nisko oceniana. I Korine objawia go nam w swoim filmie. Pokazuje jak tego typu estetyka szkodzi na umysł człowieka. Bo widz tylko patrzy, zamiast obserwować i rozumieć. Unika głębszych przemyśleń, powiela to, co jest mu przedstawione. Pytanie, czy ocena tego filmu jest efektem takiego samego zjawiska.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz