poniedziałek, 16 października 2017

Recenzja "Blade Runner 2049"

Nazwisko reżysera Denisa Villeneuve nie było znane dotychczas szerszej publiczności; dopiero po latach pojawiła się dla niego szansa, gdy Ridley Scott, zajęty uniwersum Obcego, musiał zrezygnować z reżyserii sequela klasyku lat osiemdziesiątych. Blade Runner, czy też, mniej poetycko, Łowca androidów. Pierwszy film, na początku zniszczony przez krytykę, został ponownie doceniony w kolejnych wersjach, w których zrezygnowano z narratora i postawiono na inne tempo, które wkrótce potem stało się kultowe - wolne, pełne ekspozycji i ukazujące w krzywym zwierciadle przyszłości naszą smutną rzeczywistość.

Reżyser kontynuacji napotkał nie lada problem: musiał nie tylko stworzyć film, który gładko będzie się łączył z poprzednikiem, ale też stworzyć wizję świata, która będzie bliższa współczesnym czasom, zachowując przy tym filozoficzny aspekt, który towarzyszył nam już od pierwowzoru Łowcy Androidów, czyli opowiadania Philipa K. Dicka Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?. Z całą odpowiedzialnością mogę zapewnić, że Denis Villeneuve  wyszedł z tej sytuacji w bardzo dobrym stylu.

Mamy rok 2049, czyli około 30 lat po wydarzeniach z pierwszej części. Poprzednie generacje replikantów (androidów) są dalej tępione, pomimo łudzącego podobieństwa do rodzaju ludzkiego. Z kolei te nowe są zdecydowanie bardziej ułożone; do tego stopnia, że samymi łowcami są androidy. Zamiast hegemonicznej korporacji Tyrell mamy jeszcze potężniejsze, bo kontrolujące przemysł żywności imperium Wallace’a, który obsesyjnie dąży do odbudowania technologii produkującej androidy. Wiedza ta, jak wiele innych informacji, została stracona podczas Zaciemnienia, gdy z jakiegoś powodu wszystkie maszyny na świecie przestały na kilka dni funkcjonować.

Po opisaniu tych wydarzeń tekstem na ekranie lądujemy na obrzeżach Los Angeles; tam poznajemy łowcę, który nie ma imienia, a numer seryjny. Ludzcy współpracownicy nazywają go po prostu K. Podczas rutynowego zlecenia zlikwidowania replikanta starej generacji natrafia na poszlakę, która doprowadzi go do odkrycia, jakie mogłoby zburzyć dotychczasowy porządek; oto na świat przyszło dziecko z łona androida. Co ciekawe, pewne ślady budzą wspomnienia bohatera. A sytuacja prędko eskaluje, ponieważ każdy chce poznać sekret i albo go wykorzystać, albo zniszczyć.
Świat, w którym żyją bohaterowie to ciekawy kolaż kontynuacji cyberpunku autorstwa Ridleya Scotta z najazdem technologii i kultury Dalekiego Wschodu i miastem pełnym neonów, oblanym deszczem. Mamy też nawiązanie do Dickowej prozy, czyli świata częściowo zniszczonego przez wojnę (kapitalnie ujęte Las Vegas jako radioaktywne pustkowie), a niegdyś wielkie połacie pięknego kalifornijskiego krajobrazu zostały przemienione w niekończące się śmietnisko. Ale jest tu też nieco spojrzenia na nasz świat i nasz strach, czyli poszukiwanie rozwiązań dla produkcji tańszej i łatwiejszej w wytworzeniu żywności, a także groźba zmian klimatycznych (chociaż w tym wypadku w LA pada śnieg). Technologia też jest bliższa naszej, bo towarzyszem K jest Joi, czyli sztuczna inteligencja, która pojawia się w postaci hologramu. Widać tu nawiązanie do filmu Spike’a Jonze Ona, szczególnie, gdy rozwija się wątek romantyczny.

Jeśli chodzi o tempo filmu, to jest idealne. Wątki powoli się rozchylają niczym kwiat, a ekspozycja pozwala nam nacieszyć zmysły. Muzyka Hansa Zimmera odpowiednio korzysta z motywów Vangelisa, chociaż moim zdaniem w autorskich kompozycjach za mało było melodii. Za zdjęcia odpowiedzialny był Roger Deakins, którego nazwisko przeszło szerokim echem jako największy talent pokolenia. Kadry są harmonijne, kamera rzadko się trzęsie, a symetria w niektórych ujęciach jest po prostu ujmująca. Kolory są wyraziste, a kontrast głęboki. Jeśli chodzi o wizualną stronę to nie mogę nic zarzucić, a jedynie wyrazić podziw.
Gra aktorska jest świetna, chociaż żadna kreacja nie powaliła mnie na kolana. Najlepiej powiedzieć, że każdy wykonał solidną, rzemieślniczą robotę. Ryan Gosling ze swoim słynnym „martwym” spojrzeniem idealnie wchodzi w rolę replikanta, Jared Leto jako (łagodnie mówiąc) ekscentryczny bogacz właściwie wchodzi w pretensjonalność, a poczciwy Harrison Ford z marsowym czołem wraca jako Deckard. Warto też wspomnieć o rolach żeńskich; Ana de Armas jako Joi zręcznie uchwyciła swoją rolę, ale na brawa zasługuje Sylvia Hoeks. W roli replikanta – ulubieńca Wallace’a odnalazła się świetnie, a swoją ciekawą aparycją zostawiając lekki strach w oczach widza. Jedyne zastrzeżenie mam do momentu, gdzie pojawia się Rachael, a raczej jej odpowiednik w CGI. Zepsuło to odrobinę klimat filmu i równie dobrze można by ją zastąpić body double, nie ujawniając twarzy. Mimo najlepszych starań, mimika prawdziwej twarzy dalej jest nie do podrobienia.

Film polecam każdemu, kto oczekuje od filmów w multipleksie czegoś więcej. Bo choć wydawać by się mogło, że problematyka egzystencjalna nieco zanikła względem oryginału, to jednak nie wyblakła całkowicie. Villeneuve skrzętnie ukrywa ją pod pretekstem wątku o rodzinie, ale w głębi zostawia widzów z pytaniem: Co nas czyni ludźmi?

Wedle oryginalnej myśli Philipa K. Dicka była to empatia. A końcowa scena (wraz z pewnym utworem Vangelisa) perfekcyjnie tę myśl dopełnia. A mnie pociekły łezki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz