Nazwisko reżysera Denisa Villeneuve nie było znane
dotychczas szerszej publiczności; dopiero po latach pojawiła się dla niego
szansa, gdy Ridley Scott, zajęty uniwersum Obcego,
musiał zrezygnować z reżyserii sequela klasyku lat osiemdziesiątych. Blade Runner, czy też, mniej poetycko, Łowca androidów. Pierwszy film, na
początku zniszczony przez krytykę, został ponownie doceniony w kolejnych
wersjach, w których zrezygnowano z narratora i postawiono na inne tempo, które wkrótce
potem stało się kultowe - wolne, pełne ekspozycji i ukazujące w krzywym
zwierciadle przyszłości naszą smutną rzeczywistość.
Reżyser kontynuacji napotkał nie lada problem: musiał nie
tylko stworzyć film, który gładko będzie się łączył z poprzednikiem, ale też
stworzyć wizję świata, która będzie bliższa współczesnym czasom, zachowując
przy tym filozoficzny aspekt, który towarzyszył nam już od pierwowzoru Łowcy Androidów, czyli opowiadania
Philipa K. Dicka Czy androidy śnią o
elektrycznych owcach?. Z całą odpowiedzialnością mogę zapewnić, że Denis
Villeneuve wyszedł z tej sytuacji w
bardzo dobrym stylu.
Mamy rok 2049, czyli około 30 lat po wydarzeniach z pierwszej
części. Poprzednie generacje replikantów (androidów) są dalej tępione, pomimo
łudzącego podobieństwa do rodzaju ludzkiego. Z kolei te nowe są zdecydowanie
bardziej ułożone; do tego stopnia, że samymi łowcami są androidy. Zamiast
hegemonicznej korporacji Tyrell mamy jeszcze potężniejsze, bo kontrolujące
przemysł żywności imperium Wallace’a, który obsesyjnie dąży do odbudowania
technologii produkującej androidy. Wiedza ta, jak wiele innych informacji,
została stracona podczas Zaciemnienia, gdy z jakiegoś powodu wszystkie maszyny
na świecie przestały na kilka dni funkcjonować.
Po opisaniu tych wydarzeń tekstem na ekranie lądujemy na
obrzeżach Los Angeles; tam poznajemy łowcę, który nie ma imienia, a numer
seryjny. Ludzcy współpracownicy nazywają go po prostu K. Podczas rutynowego
zlecenia zlikwidowania replikanta starej generacji natrafia na poszlakę, która
doprowadzi go do odkrycia, jakie mogłoby zburzyć dotychczasowy porządek; oto na
świat przyszło dziecko z łona androida. Co ciekawe, pewne ślady budzą
wspomnienia bohatera. A sytuacja prędko eskaluje, ponieważ każdy chce poznać
sekret i albo go wykorzystać, albo zniszczyć.
Świat, w którym żyją bohaterowie to ciekawy kolaż
kontynuacji cyberpunku autorstwa Ridleya Scotta z najazdem technologii i
kultury Dalekiego Wschodu i miastem pełnym neonów, oblanym deszczem. Mamy też
nawiązanie do Dickowej prozy, czyli świata częściowo zniszczonego przez wojnę
(kapitalnie ujęte Las Vegas jako radioaktywne pustkowie), a niegdyś wielkie
połacie pięknego kalifornijskiego krajobrazu zostały przemienione w niekończące
się śmietnisko. Ale jest tu też nieco spojrzenia na nasz świat i nasz strach,
czyli poszukiwanie rozwiązań dla produkcji tańszej i łatwiejszej w wytworzeniu
żywności, a także groźba zmian klimatycznych (chociaż w tym wypadku w LA pada
śnieg). Technologia też jest bliższa naszej, bo towarzyszem K jest Joi, czyli
sztuczna inteligencja, która pojawia się w postaci hologramu. Widać tu nawiązanie
do filmu Spike’a Jonze Ona,
szczególnie, gdy rozwija się wątek romantyczny.
Jeśli chodzi o tempo filmu, to jest idealne. Wątki powoli
się rozchylają niczym kwiat, a ekspozycja pozwala nam nacieszyć zmysły. Muzyka
Hansa Zimmera odpowiednio korzysta z motywów Vangelisa, chociaż moim zdaniem w
autorskich kompozycjach za mało było melodii. Za zdjęcia odpowiedzialny był
Roger Deakins, którego nazwisko przeszło szerokim echem jako największy talent
pokolenia. Kadry są harmonijne, kamera rzadko się trzęsie, a symetria w
niektórych ujęciach jest po prostu ujmująca. Kolory są wyraziste, a kontrast
głęboki. Jeśli chodzi o wizualną stronę to nie mogę nic zarzucić, a jedynie wyrazić
podziw.
Gra aktorska jest świetna, chociaż żadna kreacja nie
powaliła mnie na kolana. Najlepiej powiedzieć, że każdy wykonał solidną,
rzemieślniczą robotę. Ryan Gosling ze swoim słynnym „martwym” spojrzeniem
idealnie wchodzi w rolę replikanta, Jared Leto jako (łagodnie mówiąc)
ekscentryczny bogacz właściwie wchodzi w pretensjonalność, a poczciwy Harrison
Ford z marsowym czołem wraca jako Deckard. Warto też wspomnieć o rolach
żeńskich; Ana de Armas jako Joi zręcznie uchwyciła swoją rolę, ale na brawa
zasługuje Sylvia Hoeks. W roli replikanta – ulubieńca Wallace’a odnalazła się
świetnie, a swoją ciekawą aparycją zostawiając lekki strach w oczach widza.
Jedyne zastrzeżenie mam do momentu, gdzie pojawia się Rachael, a raczej jej
odpowiednik w CGI. Zepsuło to odrobinę klimat filmu i równie dobrze można by ją
zastąpić body double, nie ujawniając twarzy. Mimo najlepszych starań, mimika
prawdziwej twarzy dalej jest nie do podrobienia.
Film polecam każdemu, kto oczekuje od filmów w multipleksie
czegoś więcej. Bo choć wydawać by się mogło, że problematyka egzystencjalna
nieco zanikła względem oryginału, to jednak nie wyblakła całkowicie. Villeneuve
skrzętnie ukrywa ją pod pretekstem wątku o rodzinie, ale w głębi zostawia widzów
z pytaniem: Co nas czyni ludźmi?
Wedle oryginalnej myśli Philipa K. Dicka była to empatia. A
końcowa scena (wraz z pewnym utworem Vangelisa) perfekcyjnie tę myśl dopełnia.
A mnie pociekły łezki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz