Zdobywca 7 Złotych
Globów wszedł do kin z wielkim impetem. Reklamowany jako „film reżysera Whiplash” a ponadto z duetem Gosling –
Stone. La La Land dostał też
odpowiednią dawkę hype’u w internecie jako film, po którym kina jeszcze parę
minut powinny nie włączać światła po zakończeniu seansu – wszystko po to, żeby
faceci mogli po nim otrzeć na spokojnie łzy.
Czy jednak zasługuje
on na te wszystkie peany? Z całą pewnością tak. Reżyser (jak i scenarzysta)
Damien Chazelle po „wprawce” w postaci Whiplash dostaje większy budżet na
realizację swoich wizji, co skrzętnie wykorzystuje. Tworzy wizerunek Fabryki
Snów – Hollywood. Mamy przejście ciepłych, ale stonowanych barw NY z
poprzedniego filmu w krzykliwe, żywe kolory Zachodniego Wybrzeża. Tak samo ma
się z mentalnością postaci – tam każdy był w jakiś sposób zamknięty, natomiast
tutaj wszyscy są niejako zmuszeni do bycia otwartymi – drzwi kariery prowadzą
jedynie przez kontakty z osobami wyżej w branży. Skupmy się na La La Land, to nie jest analiza
porównawcza.
Sam prolog jest to piosenka pochwalna na rzecz Hollywood –
przed wjazdem do miasta jest korek, w trakcie którego wysiadają ludzie z
samochodów i jak to w musicalu – zaczynają nieskazitelnie śpiewać i tańczyć do
muzyki sączącej się chyba z nieba. Po tym wstępie następuje wprowadzenie
postaci – Sebastian (nieskazitelny jak zwykle Ryan Gosling) jest pianistą
zakochanym w klasycznej muzyce jazzowej oraz Mia (nie tak świetna Emma Stone,
której gra niekiedy zahaczała o ekshibicjonim), marząca o karierze aktorki –
pierwsze spotkanie następuje w owym korku i żaden z bohaterów nie przywiązuje
do niego uwagi. Oboje ścigają marzenia robiąc rzeczy, których nienawidzą – on gra
szmiry i muzykę jemu uwłaczającą, ona – pracuje w kawiarni i przychodzi na
przesłuchania do filmów, przy czym potencjalne aktorki traktuje się gorzej niż
sprzątaczki, jest więc to dla niej traumatyczne przeżycie. Wkrótce potem
nawiązuje się znajomość, jednak żadne z nich jakby nie godzi się na ten
tradycyjny, godny romansu rozwój akcji. Jednak film idzie swoim torem i się
zakochują, popychając się nawzajem w spełnianie marzeń.
Film właśnie pełen jest takich sprzeczności i przynosi morał
– życie pisze się własnymi prawami i po prostu trzeba się w nim odnaleźć.
Pomimo ukazania Krainy Snów w ten musicalowy, cukierkowy sposób Chazelle
przypomina nam jaka jest rzeczywistość Hollywoodu – niezwykle cyniczna i
nieomalże obłąkana. Reżyser powraca też do tematu jazzu – mowa jest o
zamknięciu się jazzu na nowe prądy i stagnację gatunku. Film nie daje nam
jednak rozwiązania na żadne z zadanych pytań – pomimo tego, że to jest musical.
Jedynym rozwiązaniem jest trzymać się tego, co uważamy za słuszne i
wartościowe. I płynąć z prądem.
Warstwa muzyczna jest nie do zarzucenia – ścieżka muzyczna
skomponowana przez Justina Hurwitza zawiera połączenie jazzu z klasycznymi
utworami filmowymi (w jednym momencie przychodzi na myśl Deszczowa piosenka pomimo braku deszczu), jak i nowszymi klimatami –
przewija się m. in. John Legend. Polski przekład tekstów dokładny co do joty
nie jest, ale spełnia swoje zadanie. Choreografia natomiast – boska! Scena w muzeum to majstersztyk. Żałuję,
że Gosling więcej nie ponucił do mikrofonu, zwłaszcza że ma talent. Emmie Stone
nie mam nic do zarzucenia w tej kwestii – co innego jeśli chodzi o aktorstwo.
Większość aktorów odgrywa swoje postacie przekonująco i z
odpowiednią dozą skromności – jednak odtwórczyni Mii popada w nadekspresję, co
burzy nieco immersję, jednak sytuację ratuje Gosling. Postać stworzona pod
niego, co widać, słychać, czuć. Jednak robi to z takim wdziękiem, że każdą
scenę zawierającą go na ekranie ogląda się z nieukrywaną przyjemnością. Ponadto
mamy też małe cameo w wykonaniu J. K. Simmonsa – jako wymagającego właściciela
knajpy, gdzie Sebastian gra.
Sam film wizualnie pieści oczy – kolorami i pracą kamery (świetna
robota Linusa Sandgrena). Przy tym drugim widać rozwinięcie pomysłów z
poprzedniego filmu Chazelle’a i inspirację dziełami Alejandro Iñárritu (Birdman, Zjawa) – niezwykle długie sceny i kamera poruszająca się po scenie
akcji. Fascynacja jazzem nie ustaje nawet tutaj – nie zabrakło sceny jamujących
muzyków (plus publiki tańczącej do niej).
La La Land pozostawia
po sobie poczucie świetnej zabawy i poruszenia, wywołanej historią znakomicie
ilustrującej walkę człowieka z przeciwnościami. Epilog jest majstersztykiem i w w niezwykły sposób ukazuje słodko - gorzkie zakończenie filmu. Mogę z czystym sercem powiedzieć, że z pewnością zasługuje na te wszystkie Złote
Globy, które dostał. No i nie ukrywam – dobrze, że z tymi światłami na
zakończenie seansu chwilę poczekali.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz