poniedziałek, 23 stycznia 2017

"La La Land" jako Fabryka Snów - Recenzja

Zdobywca 7 Złotych Globów wszedł do kin z wielkim impetem. Reklamowany jako „film reżysera Whiplash” a ponadto z duetem Gosling – Stone. La La Land dostał też odpowiednią dawkę hype’u w internecie jako film, po którym kina jeszcze parę minut powinny nie włączać światła po zakończeniu seansu – wszystko po to, żeby faceci mogli po nim otrzeć na spokojnie łzy.

Czy jednak zasługuje on na te wszystkie peany? Z całą pewnością tak. Reżyser (jak i scenarzysta) Damien Chazelle po „wprawce” w postaci  Whiplash dostaje większy budżet na realizację swoich wizji, co skrzętnie wykorzystuje. Tworzy wizerunek Fabryki Snów – Hollywood. Mamy przejście ciepłych, ale stonowanych barw NY z poprzedniego filmu w krzykliwe, żywe kolory Zachodniego Wybrzeża. Tak samo ma się z mentalnością postaci – tam każdy był w jakiś sposób zamknięty, natomiast tutaj wszyscy są niejako zmuszeni do bycia otwartymi – drzwi kariery prowadzą jedynie przez kontakty z osobami wyżej w branży. Skupmy się na La La Land, to nie jest analiza porównawcza.



Sam prolog jest to piosenka pochwalna na rzecz Hollywood – przed wjazdem do miasta jest korek, w trakcie którego wysiadają ludzie z samochodów i jak to w musicalu – zaczynają nieskazitelnie śpiewać i tańczyć do muzyki sączącej się chyba z nieba. Po tym wstępie następuje wprowadzenie postaci – Sebastian (nieskazitelny jak zwykle Ryan Gosling) jest pianistą zakochanym w klasycznej muzyce jazzowej oraz Mia (nie tak świetna Emma Stone, której gra niekiedy zahaczała o ekshibicjonim), marząca o karierze aktorki – pierwsze spotkanie następuje w owym korku i żaden z bohaterów nie przywiązuje do niego uwagi. Oboje ścigają marzenia robiąc rzeczy, których nienawidzą – on gra szmiry i muzykę jemu uwłaczającą, ona – pracuje w kawiarni i przychodzi na przesłuchania do filmów, przy czym potencjalne aktorki traktuje się gorzej niż sprzątaczki, jest więc to dla niej traumatyczne przeżycie. Wkrótce potem nawiązuje się znajomość, jednak żadne z nich jakby nie godzi się na ten tradycyjny, godny romansu rozwój akcji. Jednak film idzie swoim torem i się zakochują, popychając się nawzajem w spełnianie marzeń.

Film właśnie pełen jest takich sprzeczności i przynosi morał – życie pisze się własnymi prawami i po prostu trzeba się w nim odnaleźć. Pomimo ukazania Krainy Snów w ten musicalowy, cukierkowy sposób Chazelle przypomina nam jaka jest rzeczywistość Hollywoodu – niezwykle cyniczna i nieomalże obłąkana. Reżyser powraca też do tematu jazzu – mowa jest o zamknięciu się jazzu na nowe prądy i stagnację gatunku. Film nie daje nam jednak rozwiązania na żadne z zadanych pytań – pomimo tego, że to jest musical. Jedynym rozwiązaniem jest trzymać się tego, co uważamy za słuszne i wartościowe. I płynąć z prądem.

Warstwa muzyczna jest nie do zarzucenia – ścieżka muzyczna skomponowana przez Justina Hurwitza zawiera połączenie jazzu z klasycznymi utworami filmowymi (w jednym momencie przychodzi na myśl Deszczowa piosenka pomimo braku deszczu), jak i nowszymi klimatami – przewija się m. in. John Legend. Polski przekład tekstów dokładny co do joty nie jest, ale spełnia swoje zadanie. Choreografia natomiast –  boska! Scena w muzeum to majstersztyk. Żałuję, że Gosling więcej nie ponucił do mikrofonu, zwłaszcza że ma talent. Emmie Stone nie mam nic do zarzucenia w tej kwestii – co innego jeśli chodzi o aktorstwo.


Większość aktorów odgrywa swoje postacie przekonująco i z odpowiednią dozą skromności – jednak odtwórczyni Mii popada w nadekspresję, co burzy nieco immersję, jednak sytuację ratuje Gosling. Postać stworzona pod niego, co widać, słychać, czuć. Jednak robi to z takim wdziękiem, że każdą scenę zawierającą go na ekranie ogląda się z nieukrywaną przyjemnością. Ponadto mamy też małe cameo w wykonaniu J. K. Simmonsa – jako wymagającego właściciela knajpy, gdzie Sebastian gra.

Sam film wizualnie pieści oczy – kolorami i pracą kamery (świetna robota Linusa Sandgrena). Przy tym drugim widać rozwinięcie pomysłów z poprzedniego filmu Chazelle’a i inspirację dziełami Alejandro Iñárritu (Birdman, Zjawa) – niezwykle długie sceny i kamera poruszająca się po scenie akcji. Fascynacja jazzem nie ustaje nawet tutaj – nie zabrakło sceny jamujących muzyków (plus publiki tańczącej do niej).

La La Land pozostawia po sobie poczucie świetnej zabawy i poruszenia, wywołanej historią znakomicie ilustrującej walkę człowieka z przeciwnościami. Epilog jest majstersztykiem i w w niezwykły sposób ukazuje słodko - gorzkie zakończenie filmu. Mogę z czystym sercem powiedzieć, że z pewnością zasługuje na te wszystkie Złote Globy, które dostał. No i nie ukrywam – dobrze, że z tymi światłami na zakończenie seansu chwilę poczekali.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz